wtorek, 9 września 2014

Toscania - Montieri i San Galgano

          Pierwszy dzień naszego pobytu, po długiej drodze, chcieliśmy spędzić częściowo na plaży. Oczywiście rankiem powitały nas chmury i drobny deszcz. Jako słowiańscy twardziele postanowiliśmy nie dać się pogodzie, ubraliśmy jedyne obecne w bagażu zestawy na chłodne dni. Ala postanowiła przyodziać się na czarno, bo jak twierdziła wtedy wyjdzie słońce. Trzymając się tej myśli, tej nadziei  zapakowaliśmy letnie ubranka i ruszyliśmy na zwiedzanie tego, co w pobliżu.
         Najpierw dotarliśmy do maleńkiej miejscowości Montieri. Nic szczególnego. W ten niedzielny poranek ludzie dopiero wstawali, a tu już jacyś turyści buszowali po dwóch uliczkach na krzyż. Spodobał mi się widok pracy piekarza, który podśpiewywał przy otwartych na ulicę oknach i drzwiach. Zadziwiło mnie tylko to, że pracował w niedzielę, skoro tyle się naczytałam, że małe sklepiki, a zwłaszcza piekarnie w niedziele są nieczynne. Ale nie można wierzyć we wszystko, co się czyta.





Takie elementy dekoracyjne można spotkać w wielu miejscach. Są to nazwy ulic, numery domów.


         Opuściliśmy miasteczko bez żalu, bez zachwytu, ale też baz zawodu i ruszyliśmy dalej. Ot, pierwsza, przypadkowa miejscowość po drodze. Słonko wyszło zza chmur, robiło się gorąco, zatem i nasze nastroje też pięły się w górę. Kiedy wyjechaliśmy z serpentynek leżących pośród mało ciekawych lasów liściastych zobaczyliśmy miasto na wzgórzu - Chiusdino. Nie pojechaliśmy tam, odłożyliśmy na później, lecz nigdy nie dotarliśmy. Naszym celem było opactwo San Galgano.
          Od głównej drogi odbija boczna, obsadzona po obu stronach imponującymi cyprysami. Nie sposób się tu nie zatrzymać. Miejsce ciekawe, spokojne.


W oddali widać położony na wzniesieniu kościół, który ma swoją historię.


         Tuż przy cyprysowej drodze znajduje się cmentarz, a za nim olbrzymi parking. Cmentarz włoski, a takich kilka udało mi się zobaczyć, przypadkiem oczywiście, jest dla mnie zadziwiający. Nie wiem, czy wszystkie tak wyglądają, pewnie nie. Otoczony wysokim, zadaszonym murem niewielki plac, z daleka przypomina zabudowanie, raczej gospodarcze, bo bez okien. W murze, od środka umieszcza się urny, a na placu nieliczne groby. Pełno tam wstążek, dziwnych ozdóbek, kwiatów i z daleka przypomina to barwną odpustową tandetę. Dopiero gdy podeszłam bliżej, dowiedziałam się, że to cmentarz.


              San Galgano to dawne opactwo cystersów. Wiąże się z nim pewna legenda, którą wyczytałam w necie i ona mnie zaintrygowała. Otóż w XII wieku na wzgórzu osiedlił się rycerz Galgano (Adam mówił na niego Gałgan). Postanowił porzucić swoje "rozrywkowe" życie, ustatkować się, zmienić priorytety. Na znak, świadectwo i symbol zmiany wbił swój rycerski miecz w skałę - cóż za siła, prawda? Stał się mnichem i na pustkowiu, z dala od pokus świata doczesnego żył wiele lat. Po śmierci został kanonizowany, a na wzgórzu, gdzie mieszkał jako mnich, zbudowano niewielki romański kościół.






           Stał się on miejscem licznych pielgrzymek, co spowodowało, że w roku 1224 rozpoczęto tuż obok budowę ogromnego klasztoru cystersów. Ponad 60 lat prac budowlanych nie zostało zakończonych sukcesem. Na przeszkodzie do ukończenia budowy stawało wiele, niektórzy mówią o pechu, inni o karze. Była więc czarna zaraza, głód, było uderzenie pioruna w dzwonnicę, zawalenie się części zabudowań. W rezultacie cystersi wynieśli się, a opustoszała budowla niszczała.
          Na rozległej łące, poniżej wzgórza zostały dziś tylko ruiny, z kilkoma zaledwie dobrze zachowanymi elementami. Jednak zrujnowana gotycka budowla, której dach runął wiele lat temu okaleczając ją, nadal wzbudza zachwyt. Tak jak kiedyś tłumy pielgrzymów odwiedzały kościół, tak dziś fala turystów przybywa podziwiać dzieło cystersów, imponujące i przepiękne, choć jedynie wyobraźnia podpowiada, jak wyjątkowe mogło być w okresie krótkiej świetności.








          Fenomenalne jest to, ze niezwykłe ruiny zostały w fantastyczny sposób wykorzystane. Dziś odbywają się tam koncerty. Niestety w czasie, gdy byliśmy w pobliżu nic takiego się tam nie działo. A szkoda, byłoby to z pewnością niesamowite przeżycie.


         Wokół rozciągają się winnice. Można tu zakupić lokalne wino oraz miody. Sklepik przy kościele oferuje oczywiście mnóstwo pamiątek.




          W dole, tuż przy ruinach opactwa znajduje się restauracja i biuro turystyczne. Miejsce pięknie położone, wokół pola, łąki, winnice, słoneczniki i cyprysy.


         W tle widać wzgórza. Uroczy zakątek. Warto przyjechać, zachwycić się i odpocząć. Raczej nie jest to miejsce na spędzenie całego dnia, ale trzeba tu przejechać choćby na chwilę.


            Z miłymi wrażeniami i w słońcu wyjechaliśmy z San Galgano. Skierowaliśmy się w stronę niewielkiego miasteczka Monticiano. Główny punkt miasteczka stanowi rynek, gdzie nie mogliśmy zaparkować auta, ponieważ przyjechali miejscowi i siedzieli po dwóch stronach: w kawiarni i restauracji, a ich auta zajmowały dostępne miejsca. Obejście miasteczka nie zajęło dużo czasu, urocze, zachowane we wspomnieniach, ale bez wyraźnego wyróżnika.









           I tu takie przemyślenie. W pewnym momencie mieliśmy mętlik w głowie i czuliśmy się nieco zagubieni, ponieważ wiele miejscowości w tym rejonie miało nazwy zaczynające się od Monte/Monti: Montepulciano, Montieri, Montalciono, Monteroni, Montevarchi, Monteriggioni, Monticiano, Montisi, Montemassi itp. Góra to po prostu "monte".

2 komentarze:

  1. Robisz mi ogromną przyjemność fotkami architektury. Chłonę każdy szczegół. Uwielbiam zadbane trwałe ruiny, wcale nie jestem za odbudowywaniem na siłę wszystkiego, co tylko popadło w zniszczenie. Moim zdaniem ruina (zabezpieczona i zadbana oczywiście) lepiej świadczy o historii i klimacie miejsca niż rekonstrukcja, która zawsze będzie zafałszowaniem dziejów w celach tylko i wyłącznie komercyjnych. Urzeko mnie to opactwo.
    A propos Gałgana, to ja też mam podobne odruchy myślowe. Obok pałacu w Monaco stoi figura założyciela księstwa Francesco Malizia, którego nazwiska za diabła nie mogę zapamiętać (nawet teraz musiałam poszukać w wikipedii :-) Dla mnie ten facet nazywa się Franek Malizna :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że sprawiałam Ci przyjemność. Lubię fotografować miejsca i detale. Czasem jest coś, co przykuwa nasza uwagę w sposób szczególny, choć wcale nie jest niczym imponującym.
      Opactwo wspaniałe, żałuję, że nie udało się nam być na koncercie, wyobrażam sobie rozgwieżdżone niebo, cisza przyrody i dźwięki muzyki w tych ruinach.
      Masz rację, że nie zawsze rekonstrukcje są potrzebne. Ruiny stanowią prawdę niezaprzeczalna, niepodważalną. Oby tylko ruina nie zamieniła się w śmietnisko czy bazę dla łobuzerii. Tu postąpiono słusznie, zostawiając to w takim stanie. Jednak gdy myślę o gdańskiej Starówce, to nie wyobrażam tam sobie ruin.
      Z tymi nazwiskami tak jest, że coś sobie zakodujemy, wbijemy do głowy, coś nam świta, a resztę dopowiadamy. Dobrze jest, gdy nazwisko dotyczy żyjącej w przeszłości osoby. Gorzej, gdy pomylimy się rozmawiając z takową czy w jej obecności. Gafa murowana. Zatem dobrze, że nasze Gałgany i Malizny dawno już po ziemi nie stąpają i nie sprawimy im przykrości.

      Usuń